Informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ivoncja.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2012

Dystans całkowity:195.95 km (w terenie 195.95 km; 100.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:48.99 km
Więcej statystyk

Wspomienie lata.

Poniedziałek, 6 sierpnia 2012 | dodano:17.03.2013


Padam na twarz, dlatego dziś lakonicznie - co zapamiętam z dzisiejszego dnia:

-ożywczy chłód bijący od wejścia do podziemnego miasta Osówka






- wydarzenie dnia: mordercze wejście na Ruprechticki Szpiczak- "wyciskanie sztangi"- to było istne szaleństwo pchać się tam z rowerem



Początkowo podejście wyglądało niepozornie...




...potem było coraz lepiej.:D









Gdybym wcześniej wiedziała, jak strome jest to podejście, nie zdecydowałabym się na pewno. Ale daliśmy radę i nie żałujemy. :)
Bajeczne krajobrazy z tego szczytu:









Tą dróżką przyjechaliśmy:





- 6 kilometrów bez pedałowania do wsi Ruprechtice (widoczne w dole)- początkowo droga na zboczu była tak kamienista i stroma, że wolałam schodzić niż zjeżdżać.



Kościół z 1721 r.w Ruprechticach:



Masyw Ruprechtickiego Szpiczaka z nim samym pośrodku zdjęcia:




Na środku leśnej drogi leżał mały dzięcioł czerwony. Nie wiedziałam- żywy czy nie, ale nie mogłam go tak zostawić, bo to szlak MTB- jakiś pędzący z górki "emtebes" mógłby go rozjechać... Trochę bałam się go dotknąć, ale gdy moje dłonie objęły ciepłe ptasie ciałko, otworzył oczy i sam odleciał do lasu, zostawiając mi na pamiątkę swoje kropkowane piórko...



Na drodze do Sonova gonił nas mały, słodki kociak- wyglądało to wzruszająco, ale wytłumaczyłam sobie w końcu, że może gdzieś się wypuścił na dłuższy spacer i teraz po prostu wraca do domu, a z nami mu raźniej, bo kombajn obok na polu taaaaki duży, głośny i straszny...




Opuszczony kościół wśród pól- od pana Romana dowiedzieliśmy się, że kościołem opiekuje się jego znajomy, mieszkaniec Sonova (nota bene przyjaciel Vaclava Havla), a msze odbywają się tylko czasami, odprawiane przez "objazdowego" księdza.







Zapamiętam z tego dnia jeszcze:
- leśną dróżkę, która była tylko na mapie- w rzeczywistości może kiedyś i była, teraz wygląda na nieużywaną, jest zarośnięta, ale innej drogi nie mieliśmy- przedzieraliśmy się więc. :) Ileż tam borówek było...

- krowie dzwonki za lasem

- "włamanie" na pole w bardzo niegościnnej wsi Dworki- chcieli nas (bohaterów) prądem, psami i siekierą potraktować ;) Jakiś zaradny góral odgrodził sobie pole razem z kawałkiem drogi, że niby prywatna, i coby mu krowy (te z dzwonkami) nie poszły w las, prąd podłączył- ale jakoś trzeba było przejść! Wykonaliśmy ślizg pod drutami, a potem szybka jazda pod badawczym spojrzeniem byka! :)

-nieziemskie zmęczenie i upał, upał, upał...



Pogoda postanowiła się zrehabilitować za czerwiec i tym razem mieliśmy aż za dobrą, wbrew wcześniejszym prognozom oczywiście. :)Dopiero późnym wieczorem tego dnia rozpętała się niezła burza, ale rano znów było słonecznie i spokojnie. I tak to ja lubię. :)










To był ostatni dzień naszego pobytu na Dolnym Śląsku. Wrócimy tam jeszcze, zapewne nie raz.
Dane wycieczki:
Km:59.70Km teren:59.70 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:3 w1

Dzień z pasjonatami.

Niedziela, 5 sierpnia 2012 | dodano:20.03.2013
Na ten dzień mieliśmy zupełnie inne plany- chcieliśmy znowu jechać w góry, ale ponieważ pogoda była rano mocno niewyraźna, a prognoza pokazywała chmurkę z piorunem, zamieniliśmy plan niedzielny z poniedziałkowym. A ostatecznie i tak wyszło inaczej- i z planami, i z pogodą. :) Mieliśmy bowiem zamiar pojechać do Kłodzka z ominięciem Nowej Rudy, zahaczając o Bożków. Jednak w drodze zmieniliśmy zdanie- mieć okazję i nie odwiedzić Nowej Rudy? Wpadniemy choć na chwilkę, na szybką kawę... Przy rynku wszystko było jeszcze pozamykane- i bardzo dobrze, jak się okazało! Trafiliśmy bowiem najlepiej, jak było można: do kawiarni o nazwie Biała Lokomotywa.




Jest bardzo ciekawie ulokowana- pomiędzy dwiema uliczkami biegnącymi niemal równolegle do siebie, które różni wysokość dwóch pięter. Aby wejść od frontu z lodziarnią do kawiarenki na tyłach z trzema małymi tarasami, trzeba pokonać dość strome, wąskie schody.



Bardzo uprzejmy i gościnny właściciel zaprosił nas na tarasik razem z rowerami, a w kafejce oniemiałam na widok kilku pokaźnych gablotek z ogromną kolekcją łyżeczek z herbami miast całego świata.



Zamówiliśmy po prostu dwie kawy, a po kilku minutach właściciel kafejki osobiście przyniósł nam do stolika jakieś cuda-wianki w pięknym szkle oraz niezamawiane przez nas rurki z kremem, od firmy. Moja kawa biała miała dodatek kardamonu i imbiru, a mężowska, czarna,była z tłuszczem kakaowym. Obie były mocne i wyśmienite. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyliśmy. :) W każdym razie pan spędził z nami kilkanaście minut, opowiadając nam o historii miasta, w tym o wydarzeniach artystycznych z dawnych lat, o Stachurze i Wojaczku, o prababce Austriaczce, która była mistrzynią kuchni we dworze, o kawach świata i o stu innych rzeczach. Wyjeżdżaliśmy pożegnani jak starzy znajomi. :) Powiem Wam tylko, że przyjechałam tam z bólem głowy, a wyjechałam- bez niego. W dodatku kawa w Białej Lokomotywie była tańsza niż w wagonie pseudorestauracyjnym. Jeśli będziecie w Nowej Rudzie, koniecznie idźcie na pyszną kawę do Białej Lokomotywy i przy okazji pozdrówcie właściciela od rowerzystki, która stłukła na koniec piękną szklankę z hartowanego szkła. :)

Widok z tarasu kawiarenki- brakuje tylko ogrodu na dachu sąsiedniego budynku- byłby raj! :)



Pokrzepieni kawą i poznaniem niezwykłego miejsca stworzonego przez człowieka z prawdziwą pasją, pojechaliśmy do Bożkowa. Chcieliśmy tam oczywiście obejrzeć ruiny pałacu, który na zdjęciach przypominał nieco disneyowski- za sprawą strzelistych wieżyczek. Jak czytałam wcześniej- i tym pałacem interesował się podobno książę Karol.

Ruiny robią ogromne wrażenie, objechaliśmy je niemal dookoła- do parku nie chcieliśmy się zagłębiać ze względu na trwającą w nim popijawę. Wrota były pozamykane, wiedzieliśmy zresztą, że pałac nie jest udostępniony do zwiedzania, więc pozaglądaliśmy tylko przez zakratowane okna zachwycając się sztukateriami na sufitach. Chwilę pogawędziłam ze starszym facetem, który wyglądał mi na kogoś w rodzaju ochroniarza. Gdy wychodził z parku, miałam niejasną obawę, że nas przegoni, bo wleźliśmy pod same mury nic sobie nie robiąc z rozciągniętej kilka metrów od nich taśmy. Ale tak się nie stało. Dowiedziałam się, że dzień wcześniej wyjechała z pałacu ekipa filmowa z aktorką Lisowską (Liszowską?). Co do wyglądu faceta- nie pomyliłam się, bo chwilę później wisząc u okiennej kraty zobaczyłam go, jak chodzi po wnętrzach z psem. Już kombinowałam, żeby zapytać go o możliwość wejścia do środka, gdy ubiegła mnie jedna ze starszych pań z kilkuosobowej grupki również krążącej wokół pałacu. I stał się cud- pan otworzył nam boczne wejście, pozwolił zostawić rowery w przedsionku i zrobił nam taką wycieczkę po wnętrzach, jakiej nie spodziewałam się w najśmielszych marzeniach. Zachowywał się jak gospodarz, kustosz i przewodnik- choć jego wiedza historyczna sięgała zaledwie lat siedemdziesiątych, to z ogromną pasją opowiadał o wydarzeniach, jakie miały tam miejsce, gdy w pałacu mieściła się szkoła rolnicza, a on był jej pracownikiem, o skali zniszczeń, jakie zaszły w pałacu w ciągu ostatnich lat i o tym, jak próbuje (jak się domyślam- na zlecenie obecnego właściciela) naprawiać te najbardziej pilne. Otwierał przed nami nawet najbardziej sekretne drzwi poukrywane w drewnianych boazeriach. To trzeba po prostu zobaczyć, ale zdjęć jest tak wiele, że zapraszam do obejrzenia pokazu slajdów.




Niektóre sale zachowały się w stanie zadziwiająco dobrym- drewniane płaskorzeźby, kolumny i sztukaterie wyglądają jak wczoraj odnawiane (podobno konserwatorzy zabytków łamią sobie głowę nad tym, jakim cudem drewno jest w idealnym stanie, nietknięte nawet przez korniki). W innych komnatach (bo inaczej ich nazwać nie można) jak widać- obraz nędzy i rozpaczy.


W każdym razie wycieczka po pałacu była pasjonująca i tak długa, że musieliśmy zmienić zamiary (chodziliśmy po pałacu prawie dwie godziny!), ale zdecydowanie warto było poświęcić zaplanowane wizyty w Lądku-Zdroju i Polanicy-Zdroju dla Bożkowa i nieocenionego pana Gienka, bez którego ta fantastyczna przygoda w ogóle by nie miała miejsca.


Z Bożkowa ruchliwą szosą pojechaliśmy do Kłodzka, w którym byliśmy razem ponad 20 lat temu- z tym, że ja z tamtej wycieczki nie pamiętam nic oprócz podziemnej trasy i żebrzącego "daj peżoty!" (pięć złotych) Rumuniątka w pizzerii z pizzą twardą jak podeszwa.

Zaraz po wjeździe na Starówkę Małżon szukał zapamiętanego jeszcze z wycieczki z rodzicami widoku na twierdzę. A pamięć wzrokową to on ma!

"Znajdź szczegóły, którymi różnią się te dwa obrazki" :)



Teraz stał ogłupiały, aż zrozumiał, że tego widoku nie znajdzie- twierdzę odgrodziły od Starówki bloki, nieudolnie stylizowane na stare kamieniczki.



Ich mieszkańcy mają Twierdzę Kłodzką na podwórku, a tuż pod jej murami- śmietniki i parking.



-Halo, to ja, Twierdza! Widzicie mnie jeszcze?



Jak Wam się to podoba?

Pozostało nam napawać się pięknem ratusza i smakiem obiadu spożywanego tuż przy jego murach- w tej samej knajpce, co przed laty, ale tym razem z dużo lepszym, a nawet powiedziałabym, że świetnym jedzeniem. :) Oczywiście w Kłodzku jest o wiele więcej miejsc wartych zobaczenia poza ratuszem i twierdzą. Choćby krótki most będący jakby miniaturą praskiego Mostu Karola-kilkadziesiąt metrów od ratusza w dół uliczką Wita Stwosza.





Jeszcze niżej, pod rzeczonym mostem bardzo przyjemnie odświeżyliśmy sobie nogi w fontannach przy kanale Nysy Kłodzkiej. Gdyż wspomnieć muszę, że wszystkie prognozy pogody należy od razu rozbijać o kant dupy- cały dzień był skwar, a poranne chmury polazły nie wiadomo, dokąd.






I był- Złotooki Kot Kłodzki, nie w moich rękach, o dziwo. :)



Jeszcze kilka obrazków z Kłodzka:













Z dworca Kłodzko-Miasto pojechaliśmy szynobusem do Świerków, a stamtąd do Sokolca- tą samą trasą, co w sobotę.
Potem był relaks z ulubionymi lodami...



Nie wylegiwałam się jednak zbyt długo, bo pod balkonem pojawiła się kicia najwyraźniej potrzebująca mizianek.



Potem długo debatowaliśmy nad mapami z naszym gospodarzem- panem Romanem, pasjonatem turystyki, który każdy chyba szlak w okolicy po polskiej i czeskiej stronie zna na pamięć, a swoim gościom służy przebogatym zbiorem map na każdą okazję oraz wieloma radami i wskazówkami. Nie trzeba szukać atrakcji turystycznych w przewodnikach- wystarczy zapytać pana Romana, co warto zobaczyć, a pan Roman wyrecytuje drogę dojazdu z uwzględnieniem, na którym skrzyżowaniu w którą stronę skręcić. :) Gdy napomknęliśmy, że w Nowej Rudzie znaleźliśmy przypadkiem klimatyczne miejsce, od razu wypalił: "Na pewno Biała Lokomotywa!".

Wybaczcie moje rozpisanie podchodzące wręcz pod rozpasanie, ale widzicie, że to był dzień pękający w szwach od wrażeń i nie mogłam pominąć niczego, a to i tak dosłownie ledwie zarysowany szkic tej wspaniałej niedzieli.:)




Dane wycieczki:
Km:42.15Km teren:42.15 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:3 w1

Długi wpis z mnóstwem zdjęć. :)

Sobota, 4 sierpnia 2012 | dodano:20.03.2013
Choć budzik był ustawiony na 8.00, coś około 6.40 obudziło mnie nawoływanie rudzika zza okna. Musiałam wstać i popatrzeć na niego. :) Słońce wstawało zza gór, niebo było już błękitne, nie mogłam dłużej spać...

Wyruszyliśmy o 9.00 do Ludwikowic, skąd szynobus zawiózł nas do Ścinawki Średniej.



Stamtąd rowerami pojechaliśmy do Wambierzyc, żeby zobaczyć słynne sanktuarium (my co prawda od kościoła jako instytucji trzymamy się z daleka, ale skoro już byliśmy w okolicy, to warto rzucić okiem jako na perłę architektury:)).







Takich bram jak ta jest w Wambierzycach więcej:





Dzieło sztuki na podwórku :)



Dwa kilometry dalej odwiedziliśmy skansen gospodarstwa domowego i zerknęliśmy przez płot na mini-zoo.



To się nazywa: frontem do petenta- tu na pewno można wszystko załatwić w jednym budynku! :)



Z powrotem przez Ratno...







...dotarliśmy do Radkowa i tam zadziwiła nas zamknięta na głucho Informacja Turystyczna. Co prawda nie pierwsza to miejscowość, w której taki punkt jest czynny od poniedziałku do piątku w godzinach 8-16 (bo po co komu IT w wakacyjny weekend?). Po drugie- Mężu nie podobał się rynek z ratuszem- mi ratusz bardzo się podobał, sam rynek nieco mniej.



Po trzecie nigdzie nie było kantoru, a po czwarte w sklepiku nie mogłam kupić ani jednego z kilkunastu ślicznych porcelanowych ptaszków wiszących na gałązce w wystawowym oknie. ;) Pan właściciel sklepiku wyjaśnił, że ptaszki są prywatne- należą do jego żony. Rozumiem, ptaszki żony- rzecz święta, nie nalegałam zatem :)

Brak kantoru zaskoczył nas nieco, ponieważ wybieraliśmy się właśnie na czeską stronę, żeby zahaczyć o Broumovske Steny i zjeść obiad w Broumovie. Tak więc skierowaliśmy się na Bożanov, a następnie- Martinkovice, prosto pod skalną ścianę, na "cyklościeżkę".


Była piękna i pachniała lasem (no bo czym miała pachnieć?:)), miała tylko jeden drobny mankament- mianowicie prowadziła właśnie przez las u podnóża skał, więc po prostu niewiele było z niej widać- ani skał (oprócz wielkich, omszałych głazów pomiędzy drzewami), ani krajobrazu pozostawionej za plecami doliny. :)



Okazało się jednak, że punkty widokowe owszem są, a jakże, w końcu trasa jest "vyhlidkova"!



Chwilę później Mężu pękł łańcuch i w końcu doczekał się swej intronizacji jego następca, zakupiony w czerwcu w Wałbrzychu i wożony cały czas z nadzieją, że nowy w bagażu działa jak gwarancja niezawodności starego. :)


Do Broumova wjechaliśmy od strony cmentarnego kościółka, o którym już pisałam- postanowiłam tym razem dokładniej sfotografować pień katowski. ;)



Mimo braku koron a także braku możliwości płacenia kartą, zjedliśmy na ryneczku fantastyczny obiad, za który zapłaciliśmy po prostu złotówkami (ok. 15% drożej to kosztowało -dusza księgowej, wybaczcie- ale trudno się mówi, jak człowiek głodny, a Mąż stawia;))



Oj, ciężko jedzie się pod górę polną, trawiastą drogą po porcji knedlików z pysznym gulaszem i dwóch cudownie zimnych kofolach! :))

To nie była zwykła droga- tak musi wyglądać niebo, jeśli istnieje (mimo, że pod górę!:))... krajobraz wręcz tchnął spokojem, aż w gardle ściskało od tego wielkiego, bezpretensjonalnego piękna bez grama kiczu. Niby nic takiego: po prostu cisza dookoła, piękna pogoda, na horyzoncie góry, obok pola pełne łanów i co kilkadziesiąt metrów przydrożne kapliczki.







Mogłabym usiąść tam i siedzieć bez końca. Po co mi cały świat- wystarczy za miedzę ruszyć. :)



I tak sobie na zmianę jechaliśmy i podchodziliśmy, podjadając to maliny, to borówki,to znów jeżyny- aż do szczytu Granicznika.





Zjeżdżając z niego znów trafiliśmy w nieprzeciętnie piękne miejsce: na trawiasto-kamienistą drogę pośród łąki, gdzie wręcz ogłuszająco cykały świerszcze! Chcecie zobaczyć? :)



Potem szybciutko asfaltem z góry minęliśmy Świerki z kolejowym tunelem (najdłuższym w Polsce?)...



...i równie szybko dotarliśmy do Ludwikowic. Stamtąd zostały już tylko 4 km do Sokolca. Pod górę. :) To był bardzo intensywnie spędzony dzień- wróciliśmy padnięci.


Jedno tylko muszę powiedzieć- mój ukochany rowerek, moje oczko w głowie, spisuje się rewelacyjnie i kilka razy dziennie zastanawiam się, jak mogłam przejeździć tyle lat bez amortyzacji... :)
Dane wycieczki:
Km:67.14Km teren:67.14 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:3 w1

Wyjechałam!

Piątek, 3 sierpnia 2012 | dodano:13.04.2013


Ze Szczecina pociąg ruszył od razu z 10-minutowym opóźnieniem i to opóźnienie męczyło nas (a zwłaszcza Małżona) przez caluśką drogę, ponieważ dokładnie tyle czasu mieliśmy we Wrocławiu na przesiadkę. Oczywiście było też połączenie alternatywne, ale mocno skomplikowane. Całą drogę pociąg nie wykazywał najmniejszych nawet ciągotek do zmniejszenia opóźnienia, wręcz przeciwnie. Aż wreszcie jakims cudem dosłownie w ostatnim momencie pociąg nadrobił wszystko i wyrobiliśmy się na "czerwonego żółtka" do Jaworzyny, gdzie mieliśmy drugą przesiadkę.

Na peronach w Jaworzynie od razu widać, że gołębie ukochały sobie tę stację. :) Ja z punktu wypatrzyłam kota i od razu obfotografowałam, rzecz jasna. Wystarczyło jedno ciche "kici kici", a kotka przyszła do mnie, jakby znała mnie od dawna i miziankom nie było końca.





Nadjechał szynobus Kolei Dolnośląskich , które chwalić będę nawet przed zachodem słońca (bo jeszcze zamierzam nimi pojeździć w ciągu kilku najbliższych dni)- nie dość, że pojazd nowoczesny, cichy i czysty, to jeszcze obsługa młoda, pomocna, uśmiechnięta! i miła, a ponadto wykazująca się wiedzą daleko przekraczającą możliwości niejednej pani kasjerki, którą można podejrzewać o co najmniej ćwierć wieku stażu oraz niejednego pana konduktora z konkurencyjnej, państwowej kolei.

Podróżuję kolejami z rowerem od lat, ale dziś pierwszy raz (nie licząc kolei czeskich) zdarzyło się, że konduktor z własnej inicjatywy pomógł mi wytaszczyć z pociągu rower z nielekką sakwą- co tam pomógł, on sam to zrobił! I to przecież oczywiste, że wcale nie dlatego, żem piękna i młoda! :)

Wysiadka była w Dzierżoniowie, gdzie mieliśmy się spotkać,a właściwie poznać z internetową znajomą.






Niestety, ze spotkania nic nie wyszło, bo znajoma musiała zostać dłużej w pracy, a my mieliśmy czas ograniczony- przed nami droga do Sokolca przez Pieszyce, Kamionki i Polanę Jugowską, czyli 18 km non stop pod górę! Spędziliśmy więc w Dzierżoniowie tyle czasu, ile mogliśmy- pojechaliśmy na oślep w poszukiwaniu synagogi i wpadliśmy wprost na nią...




Powzdychaliśmy tradycyjnie do przepięknych, ponadstuletnich willi i kamienic i w końcu ruszyliśmy w tę drogę- różnica wzniesień to coś ok. 540 m.

Początkowy odcinek- od Dzierżoniowa do Pieszyc to świetna ścieżka rowerowa, na której ledwo się wyczuwa wzniesienie.

Widzicie te góry na horyzoncie? Sokolec leży za nimi... :)





Od Pieszyc przez Kamionki już było coraz trudniej. Pokrzepiały nas jedynie wspaniałe widoki z coraz to wyższych poziomów asfaltowej serpentyny- patrząc w dół, nie mogłam uwierzyć, że dopiero co stamtąd przyjechałam na własnonożnym napędzie!



Gdy dotarliśmy upoceni do Polany Jugowskiej, która na szczęście była najwyższym punktem trasy, zapadł już zmierzch. Do Sokolca jechaliśmy więc oświetleni jak choinki i sporo wolniej, niż pozwalał na to spadek terenu- droga była bardzo dziurawa. W pewnym momencie zobaczyłam w dolinie rozbłyskujące światełkami Ludwikowice i pomyślałam, że chyba jestem w niebie- tak piękny to był widok!


W pięknym domu naszych gościnnych gospodarzy tym razem otrzymaliśmy pokoik wrzosowy- mniejszy od żółtego, który zajmowaliśmy poprzednio, ale równie uroczy. Nie ma tutaj niczego, co by nam się nie podobało. W oczy od razu rzuciła mi się ususzona niebieska hortensja w wazoniku na szafie. Skwapliwie odebrałam to jako dobry omen na urlop. :) 


Dane wycieczki:
Km:26.96Km teren:26.96 Czas:km/h:
Pr. maks.:0.00Temperatura: HRmax:(%)HRavg(%)
Kalorie:kcalPodjazdy:mRower:3 w1

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl